czwartek, 2 października 2014

Trzy.



Zegar już dawno wybił godzinę dwudziestą trzecią, za oknem było ciemno i wietrznie, a ja nadal tkwiłam w jednej z hal hurtowni i układałam marchewkę w skrzynkach. Nie miałam już siły, ciało odmawiało mi posłuszeństwa, a z każdą minutą moje powieki stawały się ciężkie niczym ołów. Kto wie, czy nawet nie cięższe.

Koniec. Koniec na dziś. Koniec na zawsze.
Nie dam się więcej wykorzystywać i harować jak wół od świtu do nocy, podczas gdy moje siostry leżały brzuchami do góry, malowały sobie paznokcie, oglądały telewizję i zajadały się chipsami. Miarka się przebrała! Wsiadłam do samochodu, na miejsce pasażera rzuciłam swoją granatową listonoszkę, odpaliłam silnik i ruszyłam przed siebie.
Nie skręciłam jak dotąd w prawo, do domu. Skręciłam w lewo, w nieznane…

Zostawiłam drewniane skrzynki, zostawiłam setki kilogramów warzyw, zostawiłam to wszystko – moje dotychczasowe życie – za żelazną bramą, którą zamknęłam na kłódkę, a klucz wyrzuciłam gdzieś na trasie przez szybę. W sumie, nic by się nie stało, gdybym tych cholernych wrót nie zamknęła. Nie obchodziło mnie ani to, co stanie się z sadem, ani z moją rodziną. Mogli ich okraść, napaść – cokolwiek. Oni przestali dla mnie istnieć. Chciałam się odciąć od tego wszystkiego, raz na zawsze… I stuprocentową rację mieli Ci, którzy mawiali, że z rodziną dobrze wychodzi się tylko na zdjęciach. W rzeczywistości jest zupełnie inaczej; w rzeczywistości człowiek człowiekowi jest wilkiem, a nie przyjacielem, które okaże swą pomocną dłoń.

Cóż z tego, że panowała wszechobecna ciemność, że jechałam jakąś boczną i nieoświetloną drogą, nie wiedząc dokąd mnie zaprowadzi? To liczyło się akurat najmniej w tym momencie. Byłam wolna. I z każdą kolejną chwilą coraz bardziej cieszyłam się z tegoż faktu. Towarzystwa dotrzymywały mi jedynie wydobywające się z radia utwory, które rozbrzmiewały cichutko po całej przestrzeni auta. Balsam na mą duszę. Naprawdę.
I mogłabym tak trwać w tym stanie w nieskończoność, owszem, bardzo chętnie. I wszystko było pięknie ładnie, mój spontaniczny plan powoli się spełniał i urzeczywistniał, a ja czułam się, jakby ktoś podarował mi drugie życie. Oczywiście, do czasu. Do czasu, kiedy bak mojego wozu wypełniała ciecz zwana paliwem.

Środek nocy, a ja stoję w szczerym polu, zziębnięta i zmarznięta do szpiku kości. Cholera, że też w tej całej euforii nie przyszło mi na myśl, żeby zajechać na stację benzynową i zatankować do pełna… Na domiar złego zepsuło się ogrzewanie i rozładowała mi się komórka. I co ja teraz zrobię? Nawet nie wiem, gdzie jestem…
Włączyłam światła awaryjne, zamknęłam się od środka i czekałam. Czy na cud? – mam nadzieję. Czyste szaleństwo przerodziło się momentalnie w strach - strach przed samotną i niebezpieczną nocą na opustoszałej trasie. Chciałam, by jak najszybciej nastał ranek. Wiedziałam, że wraz z nim pojawią się też w mojej głowie pomysły i optymalne rozwiązanie na dalszą podróż.

Obudziło mnie coraz bardziej intensywne pukanie w szybę. Serce podeszło do gardła, a nogi przybrały konsystencję galarety; jednak mimo tego podniosłam powieki, co prawda niepewnie i z wielkimi obawami, ale podniosłam. Przy moim Oplu okupowało kilkoro wysokich mężczyzn, którzy bacznie obserwowali mnie i moje ruchy, a tuż przed nimi stał oświetlony autokar.
- Halo! Proszę otworzyć drzwi! – nakazywał jeden z nich.
- Przepraszam, czy wszystko w porządku? – dodał drugi.
Nie wiedzieć czemu, odblokowałam zamek centralny i pozwoliłam na to, by nieznajomi nawiązali ze mną rozmowę.
- Czy coś się stało? Halo, proszę Pani? – wtrącił trzeci. W oddali ktoś rozmawiał po niemiecku, żywo przy tym gestykulując.
- Ja… ja jechałam i skończyło mi się paliwo… wyładowała mi się bateria w telefonie i siadło ogrzewanie… - wydukałam, trzęsąc się z zimna jak osika.
- Mój Boże, przecież Pani ma dreszcze! – stwierdził ten pierwszy. -  Boniu, dawaj koce! I wołaj tu lekarza! – krzyknął do kolegi wychodzącego z autobusu.
- Długo Pani już tak tkwi tu na środku drogi? – dopytywał.
- Nie… Nie wiem… Która jest w ogóle godzina?
- Dochodzi trzecia nad ranem. Czy możemy jakoś Pani pomóc? - nie odpowiedziałam nic, bo nie miałam już na to najmniejszej siły, a wszystkie następne wydarzenia pamiętam jak przez mgłę.
- Chłopaki, chodźcie, pomożemy Pani wysiąść i zabierzemy ją ze sobą. – zarządził jeden z brunetów i już po chwili czułam jak niesie mnie na rękach, a następnie sadza na niewielkim fotelu autokaru, uprzednio otuliwszy szczelnie kocami me zmarznięte ciało. Usiadł obok mnie i podłożył pod głowę poduszkę.
- Dzięki. Jak masz na imię?
- Marcin. A Ty?
- Pola jestem. – odpowiedziałam już w śpiku. - Dokąd jedziemy?
- Do Bydgoszczy.
Ale tego już nie usłyszałam…

***
Halo, jest tam jeszcze ktoś, kto czekał? :)
Będzie mi bardzo miło... :)

Dla zainteresowanych /coś nowego, o Złotoustym ;) /: